Kiedyś napisałem taki tekst z myslą o publikacji. Jak dotąd nie było takiej okazji, więc zamieszczam tu, mimo iż niektóre jego myśli już się tu wcześniej pojawiły.
Cytuj:
Kilka dni temu nieopodal wejścia do mojej klatki schodowej stał młody rowerzysta trzymający się za obficie krwawiący nos. Gdy zapytałem, co się stało odpowiedział w krótkich słowach i poprosił o pomoc. Żona przyniosła paczkę chusteczek higienicznych i krwotok został zahamowany.
Co się wydarzyło? Młody człowiek z kolegą jechał chodnikiem i w pewnej chwili dostał mocno w nos od starszego jegomościa, przeciwnika jeżdżenia rowerami po chodnikach dla pieszych. Uderzenie było tak mocne, że nos został rozbity.
Kilka już razy zabierałem się do napisania artykułu o przestrzeganiu zasad ruchu w mieście, ich kontrolowaniu, o kulturze związanej z ruchem kołowym i potencjalnych niebezpieczeństwach, jakby nie dostrzeganych przez władze miasta.
Przykład rowerzysty powinien skłonić do pomyślenia, czy tak naprawdę wszystko jest OK.?
Teoretycznie jezdnia ma służyć ruchowi pojazdów kołowych, głównie samochodów, chodniki zaś ruchowi pieszych z wyjątkami ruchu kołowego w postaci wózków dziecięcych oraz inwalidzkich. Wg kodeksu ruchu drogowego rowery są pojazdami kołowymi, powinny więc na równoprawnych zasadach korzystać z jezdni. Jak to jednak wygląda w praktyce? Wygląda tak, że rowerzyści w większości przenieśli się na chodniki dla pieszych, po których pędzą z prędkością nieraz przekraczającą 30 km/h. Grozi to poważnymi konsekwencjami w wypadku zderzenia z pieszym, szczególnie gdy wychodzi on niespodziewanie z bramy i widać go w ostatniej chwili. Rowerzysta, powie ktoś, sam sobie winien, kto jednak zagwarantuje bezpieczeństwo pieszemu? Dlaczego rowerzyści boją się jezdni? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie proponuję wsiąść na rower i przejechać w środku dnia wzdłuż miasta: Daszyńskiego, Warszawską i Łużycką. Cokolwiek bym tu nie napisał, nie odda horroru związanego z przejażdżką.
W miastach, które mają szczęście posiadać myślące parlamenty zauważono problem wcześniej i rozwiązano go tworząc (podkreślam: tworząc a nie: budując, co wiąże się z dużymi nakładami) tzw. ścieżki rowerowe. Są to albo asfaltowe paski szerokości 1-2 metrów lub też wydzielone paski skraja jezdni, służące wyłącznie pojazdom rowerowym. W miastach holenderskich trakty takie posiadają osobną sygnalizację świetlną, podnoszącą bezpieczeństwo. W miastach bliższych nam (Goerlitz), stosuje się znaki dotyczące ruchu rowerowego. Można więc w wielu miejscach jechać rowerem „pod prąd”, bowiem rower w drugiej części naszego miasta jest także pojazdem uprzywilejowanym. Nie jeździ się tam po chodnikach na ogół, bo miejsce roweru jest ściśle określone, dba się również o zdrowie i bezpieczeństwo cyklistów.
Kilkanaście lat temu z wielkim hałasem i rozmachem powstawać zaczęła Pierwsza Ścieżka Rowerowa w Zgorzelcu przy ulicy Kościuszki. Starczyło zapału i wspólnego działania na jej pierwsze (i ostatnie) kilkadziesiąt metrów, po czym problem odłożono na półkę. Powstały odcinek stanowi obecnie coś w rodzaju Skansenu Zgorzeleckiej Cyklistyki. Na szarym polbruku mkną w dwie strony czerwone ścieżki z logo roweru i ze strzałkami oznaczającymi kierunek jazdy, po czym nagle wszystko się kończy i można co najwyżej uszkodzić jakiegoś piechura. Albowiem czerwony kolor, przyjęty dla ruchu rowerowego, pojawia się następnie w postaci, owszem, sugerującej użytkowanie przez rowery, lecz już bez logo i w zwężonej formie. Rowerzysta może nie zauważyć zmian, lecz z pewnością to uczyni, gdy jadąc ową ulicą Kościuszki dojedzie już prawie do Daszyńskiego i nie zauważy wyrastającego nagle na tym trakcie kiosku Ruchu o konstrukcji nieco mocniejszej, niż konstrukcja roweru.
Kolor czerwony, z którym widać, nie wiadomo było co zrobić, zaczęto więc stosować do ozdóbek chodnikowych łącznie z różnymi szlaczkami i szachownicą (ul. Łużycka, jedna z mniej bezpiecznych dla rowerów). Radosna twórczość wykładowców chodnikowych jest na miarę osób dozorujących te prace. Z całą jednak pewnością nie na miarę potrzeb tysięcy zgorzeleckich rowerzystów.
Wyobraźnia jest cechą niezbędną w procesie planowania i rządzenia miastem. Dlaczego jej więc brakuje w tej kwestii? Odpowiedź jest być może prosta: który z radnych zgorzeleckich jeździ rowerem? Po mieście? W godzinach dużego ruchu?
Natomiast, jak widać, królem zgorzeleckich ulic (jezdni, chodników, trawników itd.) jest samochód. Nawet, gdy stoi 0,80 m od budynku i przejście pieszych jest utrudnione, nie spotkałem nigdy reakcji miejskich służb porządkowych i próby zmiany tej sytuacji. Utworzone zatoki parkingowe po obu stronach (dlaczego po obu?) ulicy Warszawskiej są, jak się wydaje nieco krótkie, bo parkujące skosem pojazdy zajmują dodatkowo kilkadziesiąt centymetrów i tak już zwężonego chodnika, wjeżdżając z reguły jednym kołem na chodnik i zabierając dalszy kawałek chodnika. Są miejsca, w których trudno w tych warunkach minąć się dwom osobom, na tych tzw. „chodnikach dla pieszych”, które zaczynają być nimi tylko z nazwy. Dodam, że szerokości jezdni nie zmieniono.
Następnym dowodem na dyskryminowanie pieszych jest Park Paderewskiego. Przecięty w trzech miejscach pełnoprawnymi traktami jezdnymi (ul.: Chopina, Moniuszki i Szymanowskiego), przestał być w tym momencie parkiem, stając się poprzecinanym smrodem i hałasem niebezpiecznym kawałkiem zieleni.
Apeluję więc do pieszych użytkowników naszych ulic: nie dajcie się zepchnąć na podwórka (które może by na tym zyskały, bo dostrzeżono by ich potrzeby), nie pozwólcie panoszyć się opancerzonym blaszanymi karoseriami aroganckim samochodziarzom. Ulice są dla wszystkich, także, a może przede wszystkim – dla pieszych!
Zwracam się do rowerzystów: walczmy o swoje prawa! Ekologia i zdrowie – to nasze atuty i argumenty. Zróbmy choć raz w roku Dzień Cyklisty, niech na ulicach Zgorzelca znajdą się wyłącznie pojazdy nie smrodzące i nie hałasujące.
Przyszłość należy do nas!