to jeszcze może dla porównania dwa fragmenty dotyczące tego samego. najpierw zgrabny, sielankowy opis z książki Pana Glińskiego:
Ciekawym ale i charakterystycznym dla tego okresu chaosu i migracji ludności był fakt, że
pierwszą po wojnie procesję Bożego Ciała prowadził ks. Scholz podtrzymywany pod ramię przez
polskiego oficera oraz przez wyższego urzędnika miejscowego starostwa, a baldachim był
niesiony przez polskich żołnierzy. W czasie tej procesji były śpiewane na zmianę pieśni polskie i
niemieckie. A jednocześnie granica na Nysie została całkowicie zamknięta dla Niemców
chcących powrócić z zachodu do swoich domów na Śląsku. Pisze o tym ks. Scholz w swoich
wspomnieniach. W końcu kwietnia ksiądz Scholz opuścił Zgorzelice, zdając parafię ks. Rogożowi
a w połowie maja wyjechał do Niemiec. Pisze o tym szczegółowo w swoich wspomnieniach.
Później władze polskie proponowały jeszcze ks. Scholzowi powrót i pozostanie w Polsce, ale
on twierdził, że „nie może się wyrzec swojej niemieckiej tożsamości” (czego wymagały polskie
władze), i tam już pozostał. Następnie przeniósł się do Niemiec Zachodnich. Tam został
profesorem etyki trzech uniwersytetów (Frankfurt nad Menem, Fulda, Augsburg). Po wojnie
wielokrotnie przyjeżdżał do Polski. W swoich bardzo licznych publikacjach wielokrotnie porusza
sprawy polsko-niemieckie, sprawy etyki współżycia naszych dwu narodów. Szereg jego
artykułów zostało opublikowanych w Polsce.
a później Pan Scholtz mniej więcej o tym samym, czyli tym jak to "zdecydował się" wyjechać i nie wrócić:
21 kwietnia 1946, Niedziela Wielkanocna
Dla garstki tych Niemców, którzy nie boją się przyjść do kościoła odprawiam rano o 7.00 mszę z kilkoma słowami pocieszenia po niemiecku. Jak kiedyś śpiewamy niemieckie pieśni. Wiem, że istnieje tu urzędowy zakaz używania języka niemieckiego. W Wielkanoc nie powinno jednak tym ludziom zabraknąć pocieszenia w Słowie Bożym i w sakramentach. Do pierwszej komunii przystępuje po cichu jedno niemieckie dziecko. Nie możemy przypuszczać, że nie będziemy sami. Polacy wolą normalnie msze późniejsze. Dziś jednak na niemieckiej mszy porannej znalazło się ich wielu. Chociaż mszę odprawiam dalej w obu językach, wśród kilku Polaków będących w kościele zaczyna wrzeć. Są oburzeni, że mówi się tu po niemiecku. Rozjątrzona grupa wpada po mszy do zakrystii i żąda, abym natychmiast zniknął ze Zgorzelic. Takie zachowanie zasługuje na spontaniczne, publiczne, karne osadzenie przez tu jedynie miarodajną polską ludność. Używanie języka niemieckiego w czasie mszy oznacza dla nich ciężką obrazę uczuć narodowych. Później nieco łagodnieją: po takiej prowokacji narodu polskiego mógłbym tu zostać teraz jedynie wtedy, gdy w czasie mszy o dziewiątej przyznałbym się publicznie do mojego błędu, poprosił parafian o wybaczenie i obiecał poprawę. Wielu ludzi przybyłych do kościoła nie idzie do domów. Tworzą przed kościołem grupki i nerwowo dyskutują. Prowodyrzy, chodząc od grupki do grupki, ciągle podżegają. Na mszy o 9.00 kościół wypełniony jest aż po ostatnie miejsce stojące. Przecież Wielkanoc przyciąga do kościoła ludzi, nawet tych, którzy normalnie nie znajdują do niego drogi. Po wypadkach mszy porannej w powietrzu wisi nerwowe napięcie. Czekają na sensację. Ja jednak nie muszę przepraszać za wypełnianie obowiązków duszpasterskich. Jakże często w czasie wojny z podobnym ryzykiem łamałem udręczonym Polakom „chleb” Słowa Bożego w ich języku ojczystym. Po mszy w zakrystii dochodzi do niegodnych buntowniczych scen. Zostawiam oburzonych ludzi i idę pomodlić się do kościoła. Fale nienawiści wydają się grozić swej ofierze pożarciem. W pierwszy dzień Wielkanocy organizuje się spontaniczną akcję mającą na celu natychmiastowe wydalenie mnie ze Zgorzelic.
22 kwietnia 1946, Poniedziałek Wielkanocny
Na budynkach i słupach telegraficznych wiszą obwieszczenia publicznie wzywające proboszcza do pójścia w końcu „do swoich Niemców po drugiej stronie”. Moi polscy ministranci są tym oburzeni. Nic mi nie mówiąc, zrywają te obwieszczenia i przynoszą mi „łup”. Inna grupka informuje mnie tymczasem, że zbuntowała się hołota. Chodzi o ludzi, którzy na mszę chodzą jeszcze tylko na Wielkanoc. Wielu polskich parafian zapewnia mnie teraz o swojej wierności i obiecuje pomoc. Ponieważ do pójścia „do swoich Niemców po drugiej stronie” wezwano mnie publicznie, zaklinają mnie, bym ich nie porzucał. Jednak wobec brutalnych metod przemocy i oni są bezbronni.
Nie mogę i nie chcę odprawić mszy polowych z kazaniami o narzuconych tematach, zażądanych na pierwsze dni maja. Nie, tej „ceny” nie zapłacę. Trzeba zachować godność. Nie chcę być również współwinny narzucenia mszom i kazaniom nowej roli. Po prostu muszę stąd odejść i poproszę mego polskiego brata o zajęcie tutaj mojego miejsca. Jako Polak z urodzenia łatwiej sobie z tym poradzi. W tej sytuacji jest dla mnie niczym posłaniec niebios, jaka szkoda, że w czasie Wielkanocy przebywa „po tamtej stronie”. Zaklina mnie on, bym pozostał. Ale również rozumie, że nie mogę pozostać wbrew własnym przekonaniom. Wspólnie piszemy list do władz kościelnych we Wrocławiu i w Polsce. W oczekiwaniu na odpowiedź sam na własne ryzyko podejmuje decyzję pozostania tu i wypełnienia lukę, bym ja mógł odejść. Oczywiście, pójść, to znaczy: patrząc po ludzku, z niczym do niczego, z nieobliczalnym ryzykiem przejścia przez Nysę. Czy to się uda? Teraz to jest podstawowym pytaniem.
Podejmuję decyzję, że moją parafię opuszczę po cichu w Białą Niedzielę (27 kwietnia). Może dzięki łapówce wręczonej służbom granicznym otworzy się dla mnie brama na zachód w Grunau (Grodowicach), gdzie niemiecka kolej z Görlitz do Zittau przejeżdża przez nowe polskie tereny. Najpierw udaję się do P. w Karkonoszach, gdzie urzęduje jeszcze jeden niemiecki brat. Nielegalne przejście przez Nysę musi być przygotowane w najdrobniejszych szczegółach. 14 maja w mieście Hirschberg wsiadam do pociągu jadącego w kierunku granicy. Kilka stacji przed Zgorzelicami wysiadam, aby stamtąd udać się z plecakiem i chlebakiem 28 kilometrów przez pola do Nysy. Godziny pełne napięcia. Na szczęście do Nysy dochodzę w okolicach Grunau.
Za Nysą na wyciągnięcie ręki leży to, co w tym dramatycznym okresie nazywam Niemcami, radziecka strefa okupacyjna. Tu w dolinie Nysy kolej niemiecka przejeżdża przez polskie tereny, których nowa granica przebiega wzdłuż wijącego się koryta rzeki.
16 maja 1946
Pewien brat przyłącza się do „przedsięwzięcia” w Grodowicach (Grunau). Wsiadamy do pociągu (Görlitz – Zittau) zatrzymującego się na polskiej ziemi. Aż do ostatniej chwili pomyślny wynik stoi pod znakiem zapytania. Czy polscy żołnierze też dotrzymają słowa? Czy nie wmiesza się ktoś „wyżej postawiony”? W trzyminutowych odstępach rozdajemy nasze ostatnie złotówki i załatwioną w tym celu wódkę po trochu, by starczyły do przyjazdu pociągu do Laune. Pociąg ogłasza dziesięć minut spóźnienia, to może oznaczać dla nas katastrofę. A wtedy biada nam! Jednak udaje się. Wsiadamy, pociąg odjeżdża, przekraczamy Nysę, jesteśmy „po drugiej stronie”. Dzięki Bogu! Jesteśmy na ziemi niemieckiej. Posiadanie niemieckiego pochodzenia i niemieckiego charakteru nie jest tu już niewybaczalną winą istnienia. Z uczuciem wdzięczności wkraczamy na tę ziemię, na zachód od Nysy, do radzieckiej strefy okupacyjnej Niemiec.
1 czerwca 1946
Tu w Görlitz-West ludzie żyją teraz względnie bezpiecznie. Przez pryzmat wschodu uczę się szanować „radziecką strefę okupacyjną”. Z budynku w Görlitz –West przy wysadzonym w powietrze wiadukcie spoglądam teraz przez Nysę na ziemię śląską. Mój kościół św. Bonifacego znajduje się tylko kilometr dalej, dzwony biją jak zawsze. Stara ojczyzna jest tak bliska a zarazem tak nieosiągalna (* przez dwadzieścia sześć lat). Z potworną trudnością i w obliczu zagrożeń spotykam się jeszcze raz z moim następcą na polskim brzegu, 24 kilometry na południe od Görlitz. Skarży się na cierpienie, na bezsilność wobec sytuacji, której nie był świadom mieszkając w głębi Polski. Przekazuje mi pozdrowienia od parafii w Zgorzelicach. Przede wszystkim chce mi jednak przekazać informację polskiej komisji do spraw przyznawania obywatelstwa. Komisja ta podjęła decyzję o zaproponowaniu mi obywatelstwa polskiego za opiekę w czasach Hitlera nad obywatelami polskimi deportowanymi do Görlitz (robotnikami przymusowymi i jeńcami wojennymi) o ile w okresie dwu miesięcy złożę odpowiedni wniosek. W tej konkretnej sytuacji oznaczałoby to jednak pożegnanie z mą niemieckością i Niemcami. Są zdania, że mogą żądać tej ceny bez zastanowienia, są mianowicie przekonani, że państwo niemieckie nie będzie istnieć przynajmniej przez jedno pokolenie. Ale dla mnie staje się całkiem jasne: w niezmiernej wewnętrznej i zewnętrznej biedzie, w której jesteśmy jeszcze tylko bezimiennymi i wzgardzonymi obiektami woli zwycięzców, ja należę do tego narodu. Przez dwanaście lat, jak długo Hitler hańbił niemieckie imię, zagłuszałem w sobie tę moją miłość. Teraz wybucha z zwielokrotnioną siłą. W urojeniach serca widzę, jak z chaosu nicości i niedoli, jak z ruin, upokorzenia, głodu i śmierci, jak z apokaliptycznej trwogi wyrastają nowe Niemcy. Niemcy uwolnione z jarzma narodowego socjalizmu i oczyszczające się wewnętrznie dzięki pokucie i zmianom jako Germania poenites et devota (Niemcy w pokucie i w modlitwie). To, co spotkało nas w Niemczech Wschodnich, to, o czym świadczą te notatki, postrzegam jako nasz udział w pokucie, bez której nic nie zacznie się od nowa. Być może po latach przyjdzie czas, gdy znów będzie możliwe pracować jako przyjaciel Polski w imię pojednania niemiecko-polskiego.
|