Trwają prace nad projektami domów przysłupowych. Po przeprowadzeniu konkursu architektonicznego znajdą się one w ogólnodostępnym katalogu. Jest to alternatywa dla terenów, na których nie mogą powstać domy inne niż przysłupowe.
Może warto, aby w naszej okolicy (poza obszarem miejskim) wspierać tego typu budownictwo?
Pomoc Dolnośląskiej Okręgowej Izby Architektów w usuwaniu skutków powodzi
Dolnośląska Okręgowa Izba Architektów służy nieodpłatną pomocą mieszkańcom Zgorzelca poszkodowanym w wyniku powodzi.
DSOIA może wykonać następujące usługi:
* ekspertyzy budowlane,
* oszacowanie szkód,
* inwentaryzacje obiektów budowlanych,
* projekty odbudowy zniszczonych obiektów,
* dokumentację techniczną dla obiektów nowych,
* wszelkie inne prace w zakresie architektury i budownictwa
Kontakt - biuro DSOIA (pon -pt, w godz: 12.00-17,00) Wrocław, ul. Oławska 21 tel./fax 71 344 33 69, e-mail:
dolnoslaska@izbarchitektow.pl Opublikowane na stronie przez: Dariusz Wachowiak / Podinspektor WPWZ
25.08.2010.
Urzad Miasta i sami mieszkańcy częściej mogliby korzystać z takiej profesjonalnej pomocy i opinii.
W naszym mieście są przykłady udanej architektury - forma historycznej stylizacji z zachowaniem wymogów współczesności. Zdjęcia poniżej zrobione zostały niedawno w okolicach Przedmieścia Nyskiego. Pytanie tylko - czy inwestorzy tak sami z siebie, czy też musiał ich do tego "przymusić" architekt miejski i konserwator zabytków
Zaprojektujmy szczęśliwe miasto12 czerwca 2010 18:59, ostatnia aktualizacja 17 czerwca 2010 13:53
Nie ma większej szkoły demokracji niż przebywanie w przestrzeni publicznej – mówi architekt Magdalena Staniszkis.rozmawiał Piotr Sikorski
NEWSWEEK: Uczy pani przyszłych architektów i urbanistów zrównoważonego rozwoju w projektowaniu miast. Na czym on polega?PROF. MAGDALENA STANISZKIS: Jest to dążenie do równowagi między ekologią i ekonomią, między tym, co prywatne, a tym, co publiczne, między satysfakcją jednostki a dobrem wspólnym. Dopiero gdy uda się nam pogodzić potrzeby i interesy różnych grup z nadrzędnym interesem ochrony przyrody, można mówić, że miasto właściwie spełnia swoją funkcję. To znaczy jest przestrzenią do życia – lepszego, szczęśliwszego, wygodniejszego. Przestrzenią sprzyjającą tworzeniu więzi międzyludzkich i poczucia współodpowiedzialności za wspólne miejsce do życia.
Im lepsza przestrzeń, tym lepsze więzi?– Zofia Nałkowska powiedziała kiedyś, że „jesteśmy jak miejsce, z którego jesteśmy”. Nie ma większej szkoły demokracji niż przebywanie w przestrzeni publicznej. W domu, w pracy, w klubie nic nam nie zagraża, bo obracamy się wśród znanych nam ludzi. Inaczej jest na klatce schodowej czy na deptaku. Tam zabezpieczenia nie ma. I nagle się okazuje, że ktoś spoza naszego kręgu wcale nie musi odnosić się do nas agresywnie i wrogo. Różnice w zamożności, w pozycji zawodowej czy wykształceniu przestają mieć znaczenie. Jest to prawdziwa lekcja wychowania obywatelskiego i egalitaryzmu.
Gdy jednak widzę graffiti na odnowionej kamienicy czy rozbitą wiatę przystankową, zaczynam mieć problem z egalitaryzmem.– Egalitaryzm nigdy nie był problemem. Przeciwnie. Im bardziej się oddzielamy od innych, tym zagrożenie jest większe. Popatrzmy na psy sąsiadów, które przez płot wyrwałyby sobie gardła. Wystarczy je jednak wypuścić na łąkę, a będą razem biegać, bawić się, hasać. Tak samo jest z ludźmi. Budujemy wysokie mury, płoty. Powstają getta – nie tylko dla ubogich, lecz także dla ludzi zamożnych. Z tego biorą się niepokoje społeczne, protesty, zamieszki uliczne. Jeszcze nie w Polsce, ale w Paryżu już tak.
W ogrodzonym murem osiedlu żyje się bardziej komfortowo.– A gdzie jest ten komfort? Osiedla strzeżone to z reguły sypialnie na peryferiach wielkich aglomeracji. Aby cokolwiek kupić, załatwić, trzeba z takich miejsc wyjść, a właściwie wyjechać. Czy ludzie, którzy tracą godziny w korkach, są szczęśliwsi? Czy dzieci odwożone do elitarnych szkół, skazane na jednorodne środowisko, będą lepiej przygotowane do życia? Wątpię.
Miarą jakości naszego życia jest między innymi to, czy możemy spacerkiem dojść do sklepu, przedszkola, kościoła, parku. No i do przystanku. Zostawiając samochód w garażu, ograniczamy też emisję spalin do atmosfery. Oddychamy świeższym powietrzem, chronimy środowisko, czyli wsĻpólne dobro. Nie mówiąc już o tym, że chodzenie pieszo jest dla każdego najzdrowsze.
Ale jak żyć bez auta w wielkim mieście?– Mieszkając w Sopocie, przez wiele lat obywałam się bez samochodu. Ale Trójmiasto, dysponujące doskonałym transportem publicznym, jest modelowym przykładem zrównoważonego rozwoju, tak samo jak warszawski Ursynów. Do kolejki czy metra można dojść niemal z każdego miejsca w 10-15 minut. Inny pozytywny przykład – podwarszawska Podkowa Leśna, gdzie są aż trzy stacje kolejki podmiejskiej. Mieszkańcy cieszą się, że mają dobre połączenie z Warszawą i mogą szybko dojechać do pracy. Ale rozwój aglomeracji stolicy uniemożliwia zorganizowanie komunikacji publicznej. To dlatego, że miasto w ostatnich latach bardzo się rozproszyło, rozpełzło, rozlało po peryferiach. Rozwój oparty na transporcie publicznym musi mieć pewną minimalną miejską intensywność.
Bez odpowiednio zwartej zabudowy nie ma miasta. Ideałem jest więc miasto zwarte, ale równocześnie zielone. Te dwie cechy zrównoważonego miasta powinny występować razem. To nie może być zwartość ad absurdum, na co obecne prawo, niestety, pozwala. Deweloperzy to wykorzystują, budując jak najwięcej budynków na jak najmniejszej przestrzeni. W rezultacie zamiast dobrego miejsca do życia mamy betonowe pustynie w mieście i sypialnie osiedla domków rozproszone na przedmieściach.
Deweloperzy w Paryżu, Berlinie czy Wiedniu też kierują się zyskiem, a jednak tam betonowe pustynie nie powstają.– Do 1989 roku w zagospodarowywaniu miast obowiązywały standardy państwowe. Socjalistyczne państwo, przynajmniej w ustawodawstwie, dbało nie tylko o pojedynczego obywatela, lecz także o warunki życia społeczności. W związku z tym określało intensywność zabudowy, czyli ile na danej działce można zbudować, ile na jednego mieszkańca powinno przypadać terenów zielonych, a jaką przestrzeń należy przeznaczyć na żłobek, przedszkole, szkołę itd. Ludzie, którzy doszli do władzy po transformacji ustrojowej, odrzucili te normy. Bardzo demagogicznie tłumaczyli, że teraz jest wolność, demokracja i państwo nie ogranicza już niczyjej swobody w zakresie dysponowania świętą własnością. A kto myśli inaczej, jest zwolennikiem
komunizmu.
W tym miejscu pozwolę sobie zacytować Grahama Haughtona i Collina Huntera, autorów książki „Zrównoważone miasta”: „Rozwój miasta nie jest wynikiem sił natury, jakichś innych sił danych z góry, wolnego rynku czy ekonomii, rozwój miasta jest wyłącznie wynikiem decyzji politycznych”.
Niewidzialna ręka rynku wszystkiego nie załatwi?– Ależ miasta od początku istnienia zawsze powstawały na prawach. Czym były te prawa, jeśli nie ograniczaniem swobód mieszkańców? Ludzie zakładali miasta, bo widzieli w tym jednostkowy i wspólny interes, ale równocześnie godzili się na ograniczenia. Nie można było na przykład palić światła po dziesiątej i wyrzucać śmieci poza wyznaczonymi miejscami.
Wolny rynek trzeba godzić z odpowiedzialnością za dobro wspólne. Tak jak się to robi na przykład w Wielkiej Brytanii, która jest kolebką kapitalizmu. Jak wspomniałam, Warszawa – a dotyczy to też innych polskich aglomeracji – bardzo się rozpełzła na peryferiach. W Anglii takie niekontrolowane rozlewanie się miast jest nie do pomyślenia.
Lokalni włodarze nie planują tam rozwoju swoich ośrodków na terenach zielonych, nieurbanizowanych według własnego widzimisię. Najpierw muszą maksymalnie wykorzystać tak zwane brownfields, czyli tereny i budynki po starych fabrykach, portach, kopalniach. Gdy ich zabraknie, dopiero wtedy mogą sięgać po greenfields, czyli łąki, pola i lasy.
Ale nasza władza mówi: budujcie, gdzie chcecie i jak chcecie. Co możemy zrobić?– Przede wszystkim nie załamywać rąk. Demokracja to ustrój uczestnictwa. I to nie tylko raz na cztery lata, z okazji wyborów. Powinniśmy siedzieć władzy na plecach. Podpowiadać jej, jak powinno wyglądać nasze wymarzone, zrównoważone miasto. Gdyby społeczeństwo było bardziej świadome, piętnowałoby te dzisiejsze działania, które mogą mieć negatywne skutki za lat 20, a może za 50. Wtedy politycy mieliby zupełnie inne warunki działania. Zatem potrzeba nam dwóch rzeczy: szerokiej edukacji i odważnych, światłych włodarzy, którzy są gotowi do podejmowania decyzji niepopularnych z perspektywy czteroletniej kadencji.
Odważni politycy są jednak towarem deficytowym. Może o kierunku rozwoju naszych miast powinni decydować architekci, urbaniści, socjolodzy?– Wszędzie planowanie jest domeną samorządu. I słusznie, bo wójt, burmistrz, prezydent jest najbliżej obywateli. Rolą urbanistów jest wpieranie władzy i społeczeństwa wiedzą o zasadach zrównoważonego rozwoju, o godzeniu współczesnych i lokalnych oczekiwań rozwoju z obowiązkiem ochrony środowiska.
Ale powstaje pytanie: czy profesjonaliści są wystarczająco aktywni w tym działaniu i czy mieszkańcy swoje potrzeby umieją i chcą sformułować? Czy w ogóle wierzą, że mają wpływ na to, jak będą kształtowały się warunki ich życia? Zwłaszcza w starszym pokoleniu jest duża inercja – zawsze są jacyś oni, którzy coś dla nas załatwiają, wprawdzie nie po naszej myśli, ale cóż zrobić. A w demokracji oni to my.
Inercja jest także w samorządowcach, którzy nie kiwną palcem, jeśli nie zobowiąże ich do tego prawo.– No, ale problemem samorządowców jest nie tylko inercja. Żeby planować i budować ulice, place, szkoły, przedszkola, parki, trzeba najpierw kupić tereny na publiczne potrzeby od prywatnych właścicieli. Za pieniądze z miejskiej kasy. Im więcej jest takich inwestycji, tym finansowe skutki dla budżetu są „gorsze”.
Absurdalnie interpretowana gospodarność samorządów skutkuje przekonaniem, że najbardziej przyjazny dla budżetu jest plan bez przestrzeni publicznych – i niestety, takich planów uchwala się najwięcej.
Może dlatego najważniejszą przestrzenią czasu wolnego stają się w Polsce centra handlowe?– Galeria handlowa tylko udaje centrum miasta. A tak naprawdę z prawdziwego miasta wysysa życie poprzez koncentrację sklepów, butików, restauracji, punktów usługowych pod jednym dachem. Z tego powodu podobnych placówek nie można już lokalizować 100, 200 czy 300 metrów od miejsca zamieszkania. Bo po prostu nasza siła nabywcza jest ograniczona i nie zrobimy dwa razy tych samych zakupów.
Trochę tylko żal, że już nie spotkamy się z sąsiadami w osiedlowym sklepiku czy w pobliskiej cukierni. Choć czy współcześni Polacy, uwiedzeni konsumpcją, brak kontaktów społecznych w ogóle odczuwają jako przykrość?
Ci ze strzeżonych osiedli pewnie nie. Nawykli do izolacji.– No właśnie, istnieje obawa, że z tych dzieci wyrosną egoiści, a w najlepszym razie indywidualiści niezdolni do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego.
Ale z drugiej strony można mieć nadzieję, że młode pokolenie, świadome idei zrównoważonego rozwoju, będzie kontestowało rodziców. Może ludzie wychowani na elitarnych osiedlach poczują, że w mieście egalitarnym, obywatelskim, zrównoważonym żyje się lepiej.
Magdalena Staniszkis – doktor inżynier architektury. Pracuje na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej, prowadzi autorską pracownię projektową. Zaprojektowała m.in. biurowiec Rodan w Warszawie (uznany za jedną z 20 Ikon Polskiej Architektury)